Posted on: 9 października 2022 Posted by: Kara Bar Comments: 0

Huk i ogień. Drżenie kierownicy i ciemność. 

Minął miesiąc, a ja wciąż mam to w głowie. Ten dźwięk, ten huk, ten syk samochodu i odgłos pękającego drewna. I woda, mnóstwo wody, jakbym wjechała do samego morza. A to była tylko prosta droga. Fakt, że w środku nocy. Fakt, że między zatoką, a otwartym morzem. Pośrodku niczego. Ale za co przecież kocham to miejsce najbardziej. 

Wracaliśmy w nocy z Półwyspu. Po przeżyciach z lipca, wiedzieliśmy, że trzeba już niestety pilnować prognoz pogody. A z Półwyspu jest tylko jedna droga, a między morzem, a morzem jest tylko 300m. 

Zebraliśmy się wcześniej. Czując nadchodzącą burzę nie chcieliśmy ryzykować, tym bardziej, że Ilva była sama w domu. Choć gorąca noc, ciepły piasek pod stopami i cudownie letnia woda tak kusiły… Usiadłam za kierownicą, w końcu uwielbiam prowadzić. Szczególnie w nocy. Szczególnie po pustkowiach. 

Pierwsza woda uderzyła o samochód już 2 km dalej. To nie był deszcz, to była ściana wody. Morze, ale w pionie… Drogę we Władysławowie w ułamku sekundy zalało. Razem z innymi jechaliśmy 15 km/h żeby przebić się przez zalaną ulicę. Dobrze, że znam każdy kawałek tego asfaltu. Dobrze, że mam wysoki samochód, myślałam. Będziemy mogli zabrać stąd wszystkich tych, którym zaleją się auta.

Potem zaczęły się pioruny. Rozcinały niebo zjawiskowo. Pośród pól, gdzie nie ma latarni widać cały majestat burzy. Człowiek się czuje taki mały. Taki żaden i taki bez sensu. 

Udało się uciec. Deszcz zaczął być deszczem, a nie pęknięciem jakiejś tamy. Uff, było lepiej. Zaczęłam się martwić, że w Gdyni grzmiało, a nie miało przecież tej nocy. Ilva ostatnio bardzo boi się grzmotów. Serce mi się ścisnęło. Przyspieszyłam odruchowo.

Piętnaście minut później druga burza. 

Gorsza. 

Mocniejsza. 

Straszniejsza. 

Było ciemno totalnie, woda zalała całą drogę. Błyskawice imponująco przecinały niebo. Aż trudno było przystosować wzrok. Żeby tylko nie przebiegło żadne przestraszone zwierzę, bo nie utrzymam samochodu. Za nami dołączyło mniejsze auto. Zwolnię, pomyślałam, niech trzymają się tyłu Jeep’a, będzie im łatwiej. 

Nagle wjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Pola po bokach. Płasko.

Kurwa, tylko nie płaski teren….

Wzdłuż drogi stało kilka dębów. Przycisnęłam pedał gazu. Nagle zrobiło się biało. Wszędzie. Nie, że jasno. Biało. Nie było kolorów. Mieliśmy wyłączone radio, ale z każdego głośnika syczał dźwięk, jakbym włożyła śrubokręt do gniazdka. Kierownica drżała mi pod dłońmi. Ale pewnie to drżał cały samochód. 

Huk przyszedł potem. Albo tak mi się wydaje? Nie pamiętam dokładnie. Pamiętam, że bolały mnie uszy. Podniosłam odruchowo wzrok na środkowe lusterko, żeby zobaczyć jak ci z tyłu. Ale zobaczyłam tylko ogień. Wszędzie ogień. Masa iskier przecinała ciemność. I jęk tego drzewa. Jęk bólu. To był jęk bólu, przysięgam.

Lało jak podczas tropikalnej burzy. Woda zalała ogień, który zaczął się zmniejszać z sekundy na sekundę. Chwilę później wyłonił się zza kotary ognia drugi samochód. Odetchnęłam, nie muszę stawać, nie muszę nikogo reanimować…

Mam chyba jakiś defekt, bo zawsze w sytuacjach stresowych jestem totalnie opanowana. Myślę trzeźwo i ostro. Podejmuję szybkie, merytoryczne decyzje. Sprawdziłam czy jesteśmy cali, czy samochód działa, czy drugi samochód nie potrzebuje pomocy, czy jadą równo, czy nie ma oznak, że kierowca źle się czuje. Że musimy zjechać z otwartej przestrzeni, zmniejszyć każdy możliwy pobór prądu w aucie. Śmieszne, ale myślałam tylko „Ilva jest sama w domu, a nikt nie ma do nas kluczy, jak ją stamtąd wyciągną jak nas nie będzie? Przez balkon?”

Ale potem… 

Kiedy wjechałam do miasta zaczęłam mieć nogi jak z waty. Serce łomotało mi w klacie. Powtarzałam non stop „widziałeś ogień? widziałeś ogień? uderzył w drzewo, rozumiesz? uderzył w drzewo”. Zaczęły mi się trząść dłonie. Nauczyłam się już, że nie walczę już wtedy. Wiem, że zalewa mnie adrenalina i nic już nie wiem, nic nie rozumiem. Th do mnie mówi wtedy jak do dziecka. „Naciśnij to, zmień bieg, naciśnij tamto, zwolnij, skręć tutaj”.

Gdynia przywitała nas przyjemną mżawką i krzykami piskląt mew. Są głodne nawet w nocy, czasami współczuję ich rodzicom… Cisza i spokój. Pachniało morzem jak przystało na ciepłą, letnią noc na północy. Otworzyłam drzwi do domu. Ilva miała te swoje skośne oczy jak krecik. Przeciągnęła się leniwie zanim podeszła z merdającym ogonem. „No fajnie, że jesteście, ale chodźmy spać”.

Nie opowiedziałam Wam ten historii tak po prostu. Moje sierpniowe przeżycia były ostatecznym argumentem, który przeważył i ułatwił mi podjęcie wielu decyzji. I nie, nie chodzi o to, że od sierpnia mogłabym być chodzącą reklamą firmy JEEP, której samochody mogłabym reklamować do końca życia, wszędzie i być jej najgorliwszym ambasadorem – mogłabym, ale dzisiaj nie o tym 😉 Dzisiaj o decyzjach w firmie.

Łatwo mogłabym otrzeć się o tani patetyzm pisząc, że jasność pioruna rozjaśniła mi myślenie, ale nie, tak łatwo w życiu nie bywa 😉 Za to przeżycie tej historii dało mi naprawdę dużo motywacji by skupić się na szerokim researchu. Jako klasyczny naukowiec zagrzebałam się w doniesieniach dotyczących tych abstrakcyjnych burz, które wieczór wcześniej skutecznie targnęły się na moje poczucie nieśmiertelności. Burze były zawsze. Ale nigdy takie. IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change) czyli Międzyrządowy Zespół ds. Zmiany Klimatu od sierpnia zeszłego roku publikuje w częściach raport środowiskowy. Część o ekstremalnych zjawiskach pogodowych mnie przygniotła. 

„B.2.4.  Wraz z postępem globalnego ocieplenia opady ulewne bardzo prawdopodobnie staną się intensywniejsze i częstsze w większości regionów. W skali globalnej prognozuje się, że maksymalne opady dobowe nasilą się o około 7% na każdy 1°C globalnego ocieplenia (wysoki poziom pewności). Przewiduje się globalny wzrost odsetka silnych cyklonów tropikalnych (kategorie 4–5) oraz maksymalnych prędkości wiatru najsilniejszych cyklonów tropikalnych w miarę nasilania się globalnego ocieplenia (wysoki poziom pewności). {8.2, 11.4, 11.7,”

Ze wszystkich zwierząt jesteśmy, serio, wyjątkowo nieudanym gatunkiem.

Od dłuższego czasu przyglądam się również temu, co się dzieje w branży kynologicznej w naszym kraju. I przyznam, że mam mieszane uczucia. Są osoby, którą robią genialną robotę i są osoby, które robią genialne świństwa. Jest dużo wsparcia, ale też i masa agresywnej postawy.  Obserwowanie walk firm o klienta mnie załamuje. Ludzie są zdolni szarpać się o kolor smyczy. Naprawdę. O   k o l o r   s m y c z y. Jakby to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie. I wszystko to przez deklarowaną miłość do zwierząt, a precyzyjniej, do psów. 

A ja tak nie chcę. Nie i koniec. Nie bo nie. Nie.

SIMPLY WILD ma swój świat. Ma swój początek w chłodzie norweskich gór i kojącym dźwięku wycia wilczej watahy. Ma swoją teraźniejszość w wietrze od morza i zapachu mokrego futra w kolorze agouti wild type. I przyszłość układana w mojej introwertycznej głowie.  

SIMPLY WILD jest budowane po to, żeby wspierać. Żeby być partnerem dla wszystkich tych, dla których zwierzęta są po prostu ich częścią. Czy to za pomocą wspólnych treningów, produkcji sprzętu czy dzielenia nauki i wiedzy – trzech filarów tej firmy.

Dlatego już od połowy tego roku widzicie tu zmiany. Bo ja nie po to tym wspomnianym JEEPem wożę po nocach ranne zwierzęta, żeby za dnia prześcigać się w kolorach taśmy na smycz. Wprowadzanie miliona kolorów i wzorów tej samej smyczy zmienia tylko tyle, że kolejne pokolenia utoną pod wodą. Nie tylko ludzi, ale zwierząt, które znikają szybciej niż potrafimy to zauważyć. Nic innego to nie zmieni, serio. 

Bo to, czego potrzebują nasze zwierzęta to konkretów. Dobrego designu użytkowego. Ponadczasowych projektów i wysokogatunkowych materiałów. Rzeczy przemyślanych, dopracowanych i funkcjonalnych. Pięknych, bo to czym się otaczamy wpływa na nas bardziej niż się nam wydaje. Potrzebują naszej wiedzy, uważności i zrozumienia. Możliwości realizacji swoich gatunkowych potrzeb i szacunku dla ich odmienności. I taka jest i zawsze będzie przestrzeń SIMPLY WILD. 

W każdym aspekcie tej firmy.

Tu możesz napisać co myślisz